wtorek, 25 lutego 2025

Coś się kończy, a coś zaczyna

 Ostatnie dni były dla mnie jednocześnie szczęśliwe i smutne. Jednocześnie byłam pełna energii i totalnie wypompowana... 

Pożegnałam Waneskę. Beczałam jak bóbr. Wiem, że to była dla mnie słuszna decyzja, ale emocje zrobiły swoje. Nie mogłam przestać płakać, w głowie miałam tysiące myśli. Czy na pewno będzie miała dobrze w nowym domu? Czy nowy właściciel zadba o nią tak jak ja? Czy ona będzie się dobrze czuła w nowym domu? Zadręczam się tym cały czas. Wiem, że to nic nie da... Wiem też, że jest specyficznym koniem i jeśli ktoś nie będzie chciał jej zrozumieć to nie zrozumie. Nie wiedziałam, że aż tak mnie to dotknie... wmawiam sobie, że nie powinnam jej sprzedawać... bo tak naprawdę gwarancję na jej szczęśliwe życie miałabym tylko gdyby była u mnie.. Ale jeśli będę myślała o tym w ten sposób to zwariuję. Więc muszę przestać. Potrzebuję czasu by sobie to poukładać w głowie i w sercu.

Dobra wiadomość jest taka, że dołączył do nas... Rudy. Ruda wyjechała, a przyjechał Rudy. Jest niesamowicie misiasty, chwytający za oko, ale przede wszystkim z niewiadomych powodów bliski memu sercu.

Zaczęło się w sobotę. Wstałam o 7 i nakarmiłam konie, później kawka i obrządek stajni. Zbieranie do kupy różnych rzeczy, które będą potrzebne w transporcie konia. Derka, ochraniacze, uwiązy, kantary  apteczka, siatki z sianem.. Miałam wsparcie przyjaciela, również koniarza, który pomógł mi się że wszystkim ogarnąć. Wieczorem pojechaliśmy po wypożyczony koniowóz. Wróciliśmy i zanim zapakowaliśmy wszystko do środka i przygotowaliśmy do transportu konia była godzina 23. O północy miał przyjechać drugi kumpel, który miał być kierowcą więc w zasadzie nie było czasu na odpoczynek, porobiłam jeszcze kanapki na drogę i musieliśmy wyjeżdżać. 

Jestem chyba szurnięta. Zorganizowałam wyjazd po konia, którego nie widziałam na żywo i który stacjonuje 600 km od mojego domu. Pojechaliśmy w trasę z Pomorza na Śląsk.  Byłam tak Naładowana emocjami, że nie zmrużyłam oka w trasie. Na miejscu byśmy o 7.30 rano. Szybkie tankowanie i o 8.00 oglądałam Rudego. Zaskoczył mnie widok tego konia. Nie jest zadbany. Jest chudy i ma jedną dużą wadę estetyczną- dość wysoki kłąb, przez to jego plecy wyglądają inaczej. Nie jak u przeciętnego konia. Można powiedzieć,  że brzydko... Ale to wszystko nie sprawiło, że nie chciałam go mieć-odwrotnie- jeszcze bardziej zapragnęłam go mieć u siebie by o niego zadbać. Nie przeszkadza mi to jak wygląda jego kręgosłup i to że jest chudy. Podkarmię go, a na lonży wyrobimy stopniowo mięśnie, czeka nas również wizyta weterynarza by chłopaka odrobaczyć i zaszczepić. 

A więc mój nowy podopieczny, którego wypatrzyłam w ogłoszeniu sercem ma na imię Dergano i zaczyna nowy rozdział w swoim życiu, a ja postaram się by był to dla niego najlepszy rozdział ❤️



czwartek, 20 lutego 2025

Narwal

Narwal nie jest moim koniem, choć bardzo dużo mnie z nim łączy... Zacznijmy od początku...
Narwala poznałam około 10 lat temu (O matko kochana jak ten czas zapindala..) w stajni, w której podjęłam pracę jako instruktor jazdy konnej. To typ konia bomboodpornego, którego nic nie rusza 💥😊 Jeździły na nim dzieci, niejednego  wprowadził w świat jeździectwa w bezpieczny i miły sposób. Był niezawodny jeśli chodzi o rekreację. Ja osobiście takie konie nazywam kapciami. Pieszczotliwie oczywiście. Nie przepadam za jazdą na Kapciu bo dla mnie koń musi mieć tą iskierkę w sobie, ale oczywiście owe Kapcie są niezastąpione, gdy trzeba kogoś uczyć i pod kontem bycia instruktorem- nie ma lepszych koni. Żeby bliżej opisać sytuację tym nieznającym się na koniach- takiemu można położyć kołyskę z niemowlęciem na grzbiecie, doniesie w całości. Można na nim przewiesić pijanego Heńka i też odstawi go do domu. Jeśli macie coś bardziej martwego niż pijany Heniek to też nie ma problemu. Nie bałabym się nawet umieścić na takim kryształowej zastawy po prababci.. 




Takim więc koniem jest Narwal i dzięki swojemu charakterowi zdobywał co roku nowe rzesze fanek w postaci małych i większych dziewczynek, aż dnia pewnego zakochała się w nim moja chrześniaczka. Najpierw się zakochała, później błagała rodziców, aż w końcu wybłagała od właścicielki stajni by sprzedała jej tego konia. Po jakimś czasie dopełniło się i Narwal został sprzedany Pestce (Niechaj tak się nazywa moja chrześniaczka na potrzeby tej historii 😅). Pestka skakała pod niebiosa z radości, ja też bo w końcu niemłody już Kapeć sobie odpocznie od całej rzeszy dziecków klepiących tyłkami po jego plecach. Narobił się już w życiu i zasłużył na życie z jednym jeźdźcem. Pestka bardzo dbała o swojego konia, zabrała go do innej stajni i tak sobie razem układali historię życia. 
W październiku zeszłego roku mój stary druh, współpracownik, powrócił. Pestka poprosiła o miejsce u mnie w boksie by Narwal mógł spokojnie dożyć starości w małym stadzie jedząc trawkę i mając wszystkiego pod dostatkiem. Kiedy młoda przyjeżdża to wsiądzie na niego na 10 minutowy spacerek dla zdrowotności, a poza tym nasz emeryt się leni jak na emeryta w końcu przystało 😊 Całe swoje życie służył dzieciom, teraz zasłużył by jemu usługiwać. I tak sobie żyje tu u mnie spokojnie i w spokoju dożyje swoich ostatnich dni. Na chwilę obecną Narwal ma 24 lub 26 lat. Nie pamiętam aż tak dokładnie. W każdym razie jest dziadkiem, który nie musi już nic w życiu robić oprócz sporadycznego przewiezienia Pestki na swoim grzbiecie lub ewentualnie jakiegoś małego dziecka z rodziny, które cieszy się z samego dosiądnięcia konia. Nie musi już galopować, ba, nawet kłusować nie musi.. no chyba że chce to na pastwisku ma pełne pole do popisu i może sobie galopować wraz z koleżankami. Życzę Ci stary druhu jak najwięcej końskiego zdrowia i obyś był z nami jak najdłużej.




___________________________________________________________________

Bardzo, bardzo dziękuję Wam za udostępnianie zbiórki oraz za wpłaty. Jestem na prawdę zaskoczona, bo udało się zebrać 600 złotych!  Ze sprzedaży niektórych rzeczy też coś udało się odłożyć, a więc to już pewne- niebawem w stajni pojawi się ten mój wyśniony. Jak tylko wszystko uda się tak jak to zaplanowałam to możliwe, że w poniedziałek dokonamy transakcji. Kochana Waneska pojedzie na łąki, a przyjedzie do nas D. Więcej szczegółów wkrótce!

środa, 12 lutego 2025

Wanessa




    Ostatnio opisałam naszą słodką Aprilkę. Dzisiaj opowiem trochę o kasztance. Wanessa przyjechała do nas na początku czerwca zeszłego roku. Ten koń został mi darowany. Poprzedni właściciel domu zapowiedział, że jak już sfinalizujemy zakup to zostawi dla mnie jednego ze swoich koni. Pan zajmował się hodowlą więc miał ich ponad dwadzieścia. Kupno domu przedłużało się przez drobne rzeczy, które były błahe, ale załatwienie ich wymagało czasu dlatego poprzedni właściciele wyprowadzili się już z domu i przewieźli konie w inne miejsce.

    Jak tylko udało nam się dokonać zakupu domu to pan właściciel powiadomił mnie, że przywiezie mi obiecanego konia. Nie wiedziałam co to za koń. Nie wiedziałam na jej temat nic.

    Każdy koniarz wie, że konie nie mogą być same. To są zwierzęta stadne i potrzebują towarzysza, a więc zaczęliśmy rozglądać się za niedrogim konikiem (i tak właśnie padło na Aprilkę :)).

    Na przyjazd koni przygotowywałam się najlepiej jak mogłam. Wyczyściłam porządnie boksy, wybiałkowałam ściany i zdezynfekowałam podłogi. Byłam bardzo podekscytowana.


 

    Najpierw przyjechała Młoda, a dzień później przyjechała ona… Przyczepa otworzyła się i zobaczyłam piękność. Bacznie rozglądała się i z gracją wyszła na zewnątrz trzymana przeze mnie. Napięta szyja, rozdęte chrapy, uszy postawione na baczność. Prawdziwy szlachetny koń. Wanessa chwilę postała w boksie by się z nim oswoić, a wieczorem podjęliśmy próbę wypuszczenia dziewczyn razem na zewnątrz. Próba przebiegła pomyślnie. Co prawda Młoda nie raz dostała od niej opierdziel bo Wanessa „krzyczała” na nią, gdy ta podchodziła zbyt blisko, ale nie była w stosunku do niej agresywna i szybciutko zaakceptowały siebie nawzajem.

    Moim planem na konia, o którym nic nie wiedziałam było ułożyć go tak by móc na nim jeździć. Robiłam to niejednokrotnie, ułożyłam mnóstwo koni, które chodzą teraz pod dziećmi. W momencie, gdy do mnie przyjechała okazało się, że ma 17 lat i nigdy nie chodziła pod siodłem. Dodatkowo właściciel dał mi jasno do zrozumienia, że do jazdy ona się nie nada...”No chyba, że jest pani odważna”- dodał.

Ja nie jestem? Na koniach zęby zjadłam. Wiem jak się za to odpowiednio zabrać. No i później zaczęły wychodzić….


Podejście 1)

Wanessę lonżowałam i przygotowywałam na to by założyć jej siodło. Pewnego dnia przyjechał mój przyjaciel ‘D’, który również zajmuje się końmi i wspólnymi siłami na spokojnie przystąpiliśmy do zakładania czapraka (to taki kocyk pod siodłem) i siodła. Robiliśmy to na dworze. Było ciężko bo kobyła uciekała, nie chciała mieć niczego na grzbiecie. Próbowaliśmy dalej, powolutku. Udało nam się założyć czaprak, później przyszedł czas na siodło. Jak tylko zostało położone na jej grzbiecie ta wyskoczyła do przodu jak poparzona przewracając kumpla i pędząc przed siebie. Wtedy dotarło do mnie, że to nie jest zwykłe zajeżdżanie konia, a jeszcze chwilę później, że to jest koń z problemami behawioralnymi..

Po próbie staranowania wszystkich wokół i panicznej ucieczce stwierdziłam, że na razie nie będę próbować tylko postaram się ją przygotować lepiej na przyjęcie siodła.

Spędzałam w stajni godziny siedząc przy niej, głaszcząc ją i przyzwyczajając do mnie, do moich reakcji, do czapraka… Czaprakami obwiesiłam całą stajnię by dotarło do niej, że to nie jest obce tylko normalne i zwyczajne. Powolutku, nie spiesząc się zakładałam na nią czaprak i zdejmowałam. Później zakładałam czaprak, na to pas do lonżowania i w taki sposób wypuszczałam ją na wybieg by ruszała się z tym czaprakiem na grzbiecie. Bardzo długo zajęło mi odczulenie jej na to. Przeciętnie zajmowało mi to zwykle kilka dni w przypadku innych koni- w jej przypadku kilka tygodni.. Później zaczęłam podejmować próby założenia jej siodła.


 

Podejście 2)

Uznałam, że jest gotowa na to by spróbować założyć jej to siodło, ale zrobię to w stajni bo jest tam bardziej wyciszona. Ostrożnie założyłam jej siodło na grzbiet. Nie zapinałam pasków, tylko położyłam by przyzwyczaiła się do tego, że ono tam leży. Była spięta i nastroszona, ale zaufała, że nie chcę zrobić jej krzywdy. To był najbardziej pamiętny sukces.

Zakładałam jej siodło niemal codziennie. Zazwyczaj wieczorkiem, zadowolona z tego, że idzie nam lepiej, choć i tak wiedziałam, że jest spięta. W końcu jednak przyszedł czas na kolejny krok.


 
Podejście 3) 

    Tym razem chciałam zrobić tak jak z czaprakiem. Wypuszczać ją w siodle na zewnątrz by miała na grzbiecie siodło podczas chodzenia po pastwisku, by przyzwyczaiła się do niego. W przypadku czapraka odniosło to zadowalające efekty, na chwilę obecną Ruda nawet nie mrugnie, gdy widzi czaprak i totalnie to olewa. Z siodłem było jednak inaczej.. Wypuściłam obie kobyłki na padok. Wanessa była w siodle. Natychmiast po wyjściu ze stajni wystrzeliła do przodu. Pobiegłam zamknąć za nimi bramę, a ona zawróciła do stajni. Dosłownie centymetr dzielił mnie od zderzenia z koniem w pełnym galopie. Początkowo chciałam ją zawrócić, ale gdy zobaczyłam, że nie zwalnia nawet trochę to odskoczyłam na bok. Wbiegła znów do stajni. Ja pobiegłam na padok za Młodą, a Ruda znów wybiegła ze stajni i popędziła do nas...Następnie wybiegła ponownie do stajni. Szczeżujski wiedziony wielkim zamieszaniem przyszedł nie w porę by sprawdzić co się dzieje… Szczeżujski uczy się obycia z końmi ode mnie. Nie ma doświadczenia. Ja widzę z daleka czy koń ma zamiar mnie rozdeptać czy nie.. On tego nie widzi. I przekonany, że Ruda zareaguje w jakikolwiek sposób na jego odpędzanie z bramy zatrzyma się czy zawróci.. Przeliczył się i i dodał na konto końskich doświadczeń kolejne- tym razem bolesne. Nigdy nie ufaj na 100%, że koń cię ominie. Szczęście w nieszczęściu Szczeżujski wyszedł z tego bez szwanku, ba, nawet wstał od razu i pobiegł tą bramę zamknąć, gdy Ruda wybiegła po raz kolejny. Sytuacja została opanowana w momencie zamknięcia bramy. Koń uspokoił się i zajął się swoimi sprawami.


 

    W szoku siedziałam za stajnią i zastanawiałam się co tu się właśnie odwaliło. Od ósmego roku życia jeżdżę konno. Pracuję jako instruktor od 19 roku życia. Opiekowałam się końmi, prowadziłam stajnie, uczyłam innych jeździć i przygotowywałam konie do zajeżdżania. Taki przypadek jeszcze nigdy mi się nie trafił. Wtedy dokładnie dotarło do mnie, że to koń z ogromnymi problemami. Później dowiedziałam się, że poprzedni właściciel chciał ją przyuczać do siodła, ale wielu próbowało założyć na nią siodło i marnie skończyło. 


    Jak to się mówi.. darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.. Nie oczekiwałam, że dostanę ujeżdżonego, młodego konia, ale nie spodziewałam się też, że będzie to starsza klacz z zepsutą psychiką… Tak czy inaczej nie poddawałam się i pracowałam z nią dalej. Taki incydent nie pojawił się nigdy później. Wychodziłam z nią na dwór z siodłem i lonżowałam, puszczałam samą. Dopięłam do siodła strzemiona by dołożyć kolejny możliwe, że straszny element. Zaliczyła testy, ale wciąż nie była gotowa na nic więcej. Widziałam to po niej. Myślałam, że ona mi nie może zaufać. To łamało mi serce bo tak bardzo starałam się o to by mi zaufała. Owszem, kobyła ma bardzo ograniczone zaufanie do ludzi, ale… Siedząc, myśląc o tym intensywnie (ten temat spędzał mi sen z powiek) i analizując doszłam w końcu do wniosku, że to nie jest prawda. Ona mi zaufała. Nie ufa mi całą sobą, ale ufa. Ufa na tyle, że nie szaleje już z siodłem na grzbiecie choć widzę, że nie czuje się z tym dobrze. Reaguje nagłym odskoczeniem w przypadku niespodziewanego dotyku, nadal jest spięta i nastroszona, gdy widzi siodło, ale zaufała by dać je na siebie założyć.




    Zrezygnowałam. Poddałam się? Można zwać to po swojemu. Nie poddałam się.. podjęłam decyzję by zrezygnować z tych wysiłków. Cały ten proces trwający pół roku był męczący i dla mnie i dla niej. Ja męczyłam się tym, że większych efektów brak, ją męczył ten stres, którego nie mogła się wyzbyć. Zobaczyłam, że jej jest lepiej, gdy pozwoli jej się być po prostu koniem. Postanowiłam, że koń w jej wieku nie powinien być już stresowany. Może w końcu by nam się udało i może wsiadłabym na nią, ale czy to byłoby dla niej zdrowe? Czy nie zeżarłby jej stres? Czy któregoś dnia nie zabiłaby mnie lub siebie uciekając w panice przestraszywszy się foliowej torebki?


    Niektórzy powiedzą, że każdego konia da się ułożyć. Niekiedy wymaga to czasu i umiejętności, ale da się. Być może się da, ale czy powinno się? Ja nie chcę próbować. Chcę żeby żyła sobie swoim życiem. Nigdy nie dosiadana, chodząca po łąkach. Ściska mnie w gardle na myśl, że nie będzie chodziła po mojej łące. Ja potrzebuję konia, którego dosiądę, konia na którego posadzę inną osobę. Planuję rozwijać szkółkę jazdy konnej, a w takim przypadku będę stała w miejscu jeśli nie kupię innego. Wanessa pojedzie do innego domu, gdzie doceniają jej rodowód. Zostanie mamą na pewno pięknych źrebaków, które na pewno wiele osiągną bo predyspozycje będą miały spore.
Ja nie mogę się zająć hodowlą. Nie mam swojego ogiera, a na krycie i badania trzeba wydać dużo pieniędzy. Później trzeba te konie utrzymać by potem z kolei sprzedać źrebaki.. za ułamek ceny, który włożyło się w witaminy, utrzymanie, badanie… Ona jako matka będzie odpowiednio karmiona, będzie miała zapewniony spokój i cały rok będzie chodziła po pastwiskach. Będzie miała swoje stado i brak ingerencji człowieka. Będzie żyła po swojemu, według swoich reguł i to mnie bardzo cieszy. Zawsze będę ją kochać, wspominać i tęsknić za nią, ale taka jest kolej rzeczy. Najważniejsze dla mnie by było jej dobrze i by była wolna jak ptak tak jak na tym zdjęciu...


_________________________________________________

Podziękowań za wsparcie w zbiórce ciąg dalszy 😊 
I jeśli ktoś ma ochotę wrzucić grosik to zbiórka jest nadal aktywna. Już tak dużo udało się uzbierać! Nie spodziewałam się. Czas się powoli kończy, ale wszystko wygląda coraz bardziej przejrzyście i realnie :) Więc... Niebawem mam nadzieję, że przedstawię wam nowy pyszczek w szeregach.

Link do zrzutki: https://zrzutka.pl/s939xs


poniedziałek, 10 lutego 2025

Aprilia





    Wczoraj powyciągałam cały skórzany sprzęt ze stajni i przejrzałam. Część wypastowałam i zawiesiłam na haczykach do wyschnięcia. Niektóre paski były stwardniałe więc włożyłam je do wiaderka i zalałam olejem. Kiedy tym olejem nasiąkną powinny być bardziej elastyczne. Skompletowałam dwa ogłowia. Jedno dla Aprilki, drugie dla nowego konia (jeszcze mnie na niego nie stać, ale nie poddam się i koniec 😏)



 

    Dzisiaj muszę jeszcze wyciągnąć siodła i też je wypastować, oraz skompletować jedno z nich. Młoda musi mieć swoje dopasowane siodełko, żeby uczyć się w jednym sprzęcie. Niebawem zaczynamy przygodę z wsiadaniem. Ona dla odmiany jest mega spokojna przy siodłaniu. Nie straszne jej czapraki, siodła, ogłowia, szory, plandeki i nawet człowiek na grzbiecie. Z nią pracowałam tyle czasu ile z Wanessą. Młoda z wystraszonego wypłosza zmieniła się w bomboodporny czołg 😋 Może to jest akurat moment, żeby przybliżyć wam jak to z nią było.

    Aprilia przyjechała do nas w maju zeszłego roku. Młoda przyjechała przestraszona z krwawiącą nogą. No rozumiem, zdarza się, zwłaszcza w przypadku młodziaków, które nie jeździły jeszcze przyczepą. Gdzieś się cofała, gdzieś odskoczyła i się skaleczyła. Osobiście jestem zdania, że zdarza się owszem.. ale w większości tych wszystkich wypadków da się uniknąć jeśli ma się odpowiednie podejście do koni. Tak czy inaczej zdarzyło się. Nogę jej przemyłam na tyle na ile sobie pozwoliła i spryskałam srebrem. Była tylko malutka ranka, a takie są dość powszechne w przypadku koni. One po prostu są mistrzami w robieniu sobie krzywdy. Rankę kontrolowałam, oczywiście z bezpiecznej odległości bo kobyła była dzikuskiem. Po ponad tygodniu od przyjazdu zauważyliśmy, że z ranki zaczyna się sączyć…. I się zaczęło. Weterynarz przyjechał, podał jej głupiego jasia i zlał nogę wodą pod ciśnieniem. Okazało się, że ranka owszem z zewnątrz wygląda na małą, ale pod spodem….była wielkości pięści i ropiała. Zrobił się ubytek..Mieliśmy codziennie przemywać ranę wodą pod ciśnieniem minimum 30 minut, a później sypać nadmanganianem co w przypadku młodego konia nieobeznanego z takimi zabiegami było bardzo trudne. Bardzo. Dodatkowo weterynarz zostawił jej antybiotyk, który podaje się domięśniowo, więc przez kilka dni musiałam również nauczyć ją jak grzecznie stać przy robieniu zastrzyków.

    Nic to, lekko w życiu nie ma, trzeba było działać. Na początku spędzaliśmy przy niej godzinę dziennie. Razem i ja i Szczeżujski. On oblewał nogę wodą, ja trzymałam Młodą. Nie było to dla niej komfortowe i kręciła się strasznie. Trafić strumieniem wody w ranę graniczyło z cudem, ale musieliśmy to jakoś zrobić. Konieczne było zmywanie narastających strupków i pobudzanie komórek do regeneracji. Początkowe dni to dodatkowo zastrzyki, które starałam się robić jak najprecyzyjniej i najdelikatniej by jej nie zrazić. Nie wiem czy mam do tego rękę czy wcześniej miała podawane jakieś leki, ale zachowywała się naprawdę spokojnie podczas zastrzyków.

    To wtedy, przy tych zabiegach Młoda najbardziej się z nami obeznała. Ja ciągle stojąca obok jej głowy dająca jej smaczki za to, że grzecznie stoi, śpiewająca jej, tańcząca i pajacująca by odwrócić jej uwagę od zabiegu. Mój repertuar to były najgłupsze i najdziwniejsze piosenki jakie można było śpiewać, tak żeby się trochę powydzierać i móc poruszać by odwracać uwagę konia :P Lubiła, gdy jej śpiewałam. Z zainteresowaniem mnie słuchała i starała się nie ruszać. Czekała na smaczki przysypiała wręcz, gdy gniotłam i masowałam jej chrapki. Po jakimś czasie zaczęła się coraz bardziej wyluzowywać. Już się nie kręciła. Podnosiła tylko nogę lub sprytnie chowała jedną za drugą ;) Co jest zrozumiałe. I tak była naprawdę cierpliwa. Problemem był ostatni krok codziennych zabiegów czyli posypanie rany nadmanganianem co w pierwszym momencie było bolesne. Kopała nogą, odsuwała się. Trzeba było sypać z daleka (tu najbardziej przydały się długie ręce Szczeżujskiego) i to najlepiej z zaskoczenia bo inaczej było to niemal niemożliwe. Włączałam jej muzykę i zasłaniałam oczy, zarzucałam bluzę na głowę by skupić jej uwagę na czymś innym. To była istna wojna o jej zdrowie. Codzienne, trwające niemal godzinę bitwy. Nieraz cudem uniknęliśmy kopnięcia, nadepnięcia lub przepchnięcia. Trwało to dokładnie 4 miesiące. Cztery miesiące codziennych zabiegów czy to deszcz, czy niedziela lub święto. Poszły na to hektolitry wody, kilogramy nadmanganianu nieraz wywalane w piach bo ciężko było trafić na nogę. Mnóstwo pieniędzy na przyjazdy weterynarza i na lekarstwa. Ale taka kolej rzeczy. Jeśli się decydujemy na zwierzęta to musimy być za nie odpowiedzialni. Na chwilę obecną na nodze nie ma śladu po tak dużym ubytku. Wszystko ładnie się zarosło i codzienną sumiennością uniknęliśmy narastania dzikiego mięsa. Aprilia jest zdrowa, a w dodatku obeznana ze wszystkim ;) Miała na głowie bluzy, była tulona, jakiś pajac skakał koło niej, wymachując rękami. Teraz ta praca, którą w nią włożyliśmy wraca do nas bo stała się naprawdę bomboodpornym koniem. Niczego się nie boi, jest mega ciekawska i wszystko zrobi za marchewkę 😋 Przyuczenie jej do chodzenia w siodle to będzie tylko formalność.





_____________________________________________________________________________  


Weszłam wczoraj na zbiórkę i okazało się, że zebrane zostało już ponad 400 zł! To coraz bardziej zbliża mnie do celu :) Na szczęście właściciel obiecał poczekać trochę bo wpłaciłam niewielką zaliczkę więc wszystko idzie w dobrym kierunku. Ze sprzedaży niepotrzebnych mi rzeczy na razie zebrałam 100 zł. Niby niewiele, ale zawsze coś! :) Dziękuję wszystkim, którzy udostępniają link do zbiórki, to bardzo dużo pomaga :) Dziękuję wszystkim za wpłaty. Jesteście niesamowici! 💓




Jeśli jeszcze ktoś ma ochotę na udostępnienie linka, będzie mi niezmiernie miło.

 Link do zrzutki: https://zrzutka.pl/s939xs
Jeśli link nie działa, można po prostu skopiować go do przeglądarki :)


czwartek, 6 lutego 2025

Moje zaciszne miejsce + co muszę z nim zrobić




    Dni stają się coraz ładniejsze. Słoneczko częściej wychodzi zza chmur i przygrzewa. Niestety synoptycy zapowiadają mrozy w przyszłym tygodniu i to takie, które sięgają do minus dziesięciu. Nie chce mi się o tym myśleć. Szczeżujski ruszył do pracy by również dać mi to o czym marzę.. Ja też robię nadgodziny by zarobić więcej. Sprzedawca obiecał chwilę zaczekać, więc wszystko zmierza w dobrym kierunku. Oczywiście muszę wpłacić zaliczkę.. i tu pojawia się niepokój. Super, że chce zaczekać, ale co jeśli wpłacę zaliczkę, a finalnie i tak nie uzbieram na jego kupno? Tak czy inaczej podejmę ryzyko.



    Muszę się zabrać za ogarnięcie stajni. Muszę posortować skórzany sprzęt i wynieść do piwnicy, tam jest cieplej niż w stajni. Oprócz sortowania muszę też wszystko nasmarować balsamem, lub jeśli to konieczne nasączyć olejem.
Jak tylko słoneczko przyświeci na tyle by można było pracować bez rękawiczek to muszę się zabrać za myjkę (ogrodzone miejsce za stajnią wylane betonem z miejscem do mycia koni). U mnie to miejsce jest myjką, kiedyś służyło do innego celu. Muszę przede wszystkim pozdejmować wszechobecne plandeki, które szpecą. Poprzedni właściciel wszystko oklejał plandekami z niewiadomych przyczyn :P Zaczęłam je ściągać na jesień bo potrzebowałam do tego tylko wkrętarki, ale dotarłam do miejsca, gdzie zaczynają się nity, a jak się tego pozbyć nie wiem. Szczeżujski miał pomóc, ale wiecznie miał inne rzeczy do zrobienia i finalnie zima mnie zastała. Trzeba ściągnąć też blachy, którymi obita jest jedna ze ścian. Albo nawet dwie. Zostawię słupki z poprzecznymi deskami i zrobię z tego zwykłe ogrodzenie. Po pomalowaniu będzie wyglądało ładnie, a nie straszyło z daleka. Dorobię jeszcze uchwyt na wąż ogrodowy i zawieszę półeczkę na szampony itd. Na wiosnę wszystkie kopytne muszą trafić na myjnię i pozbyć się tego zimowego brudu 😊


    Takich szpecących rzeczy dookoła jest multum. Jak tylko się tu wprowadziliśmy to zaczęliśmy ogarniać obejście. Wynoszenie/ wywożenie całych stosów śmieci. Stare lodówki i inne sprzęty pozostawiane wszędzie dookoła. Pierdolnik był solidny. Teraz, gdy uporaliśmy się ze śmieciami na zewnątrz musimy też uporać się ze śmieciami w budynkach gospodarczych. Tam też jest pełno wszystkiego. W międzyczasie zauważyłam, że ok posprzątaliśmy, ale i tak coś wygląda źle... To właśnie przez takie mało estetyczne konstrukcje pozbijane z tego co się da.
Na zadaszonym balkoniku za stajnią uwielbiam przesiadywać. Zawsze na koniec pracy w stajni idę na tę ławeczkę- puścić dymka, popatrzyć na las i pokontemplować. I właśnie ten płot od myjki doprowadza mnie do szału bo zasłania mi widok na pola i na lasek. Moje zaciszne miejsce, jest tu cisza, spokój i śpiew ptaków. Tylko lasek i pola i krzyk żurawi- trzeba tylko wywalić te blachy.


Docelowo mają zostać tylko deski i wszystko odmalowane. Od razu będzie wyglądać lepiej.


Do odnowienia są również wszystkie drzwi bo póki co każde mają inny kolor, a to wygląda kiepsko. Do odmalowania również balustrada na jednolity kolor, a nie wielokolorowy- wygląda jakby pod osłoną nocy ukradli ogrodzenie z przedszkola 😜 Angielskie boksy, które widać na wprost są pozbijane z kilka rodzajów płyt... A wystarczy tylko farba, cierpliwość i czas.

Tak na prawdę to takich miejsc do odnowienia jest tu mnóstwo. Bardzo długi czas będziemy to wszystko tworzyć, ale będzie warto :) Bo będzie pięknie.

___________________________________________________________________________

PIĘKNIE DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM, KTÓRZY WRZUCILI GROSIK DO SKARBONKI. JESTEŚCIE WSPANIALI!


Jeszcze raz dziękuję wam za wsparcie! Prośba do wszystkich którzy mnie czytają: Byłabym ogromnie wdzięczna gdybyście udostępnili link do zrzutki na swoich blogach. Niech idzie w świat, może coś uda się zdziałać.



Link do zrzutki- 

https://zrzutka.pl/s939xs










sobota, 1 lutego 2025

Na spełnienie marzenia

 

Słoneczko świeci dzisiaj pięknie. Koniki wygrzewają się i wcinają sianko. Zmieniłam im ostatnio miejscówkę na wybieg bo na docelowym pastwisku mają już bagienko. Teraz przynajmniej mają sucho, choć na pewno nie na długo bo tam też z pewnością za chwilę wydepczą.




Wczoraj wieczorem oprócz robienia kopyt przeczyściłam dziadziusia bo znowu był umorusany jak świnka. To samo Ruda. Chyba tylko młoda jakoś względnie dba o swój wizerunek :)


Krople wody tak pięknie rozpraszały słoneczko, że próbowałam to uwiecznić. Na żywo wyglądało to przepięknie, zdjęcia niestety tego nie oddają.





Na chwilę obecną mam jednego kupca na Wanessę. Czekam czy zgłosi się ktoś jeszcze, tak czy inaczej nie będę miała jeszcze pełnej kwoty by wykupić konia, który z jakichś bliżej nieokreślonych powodów cały czas zaprząta mi głowę. Dosłownie. Nie myślę o niczym innym, czuję się jak jakaś wariatka.

Wystawiłam na sprzedaż wszystko co miałam. Większość sprzętu jeździeckiego, jakieś ubrania... Zostawiłam sobie to co potrzebne. Niestety taka wyprzedaż to czas..


Chciałabym podziękować bardzo wszystkim Wam odwiedzającym i komentującym. Nigdy nie doświadczyłam takiego dopingu, wsparcia i dobrych rad od obcych mi ludzi. Ludzie, którzy piszą blogi chyba są inną generacją ludzi :) Nigdy nie spotkałam się tu z hejtem... może mało widziałam po prostu, ale wolę myśleć, że tak jest.

Idąc za waszymi radami... założyłam zbiórkę. Jest to zbiórka na spełnienie marzenia. Opisałam to tak samo w opisie zbiórki. Nie jestem osobą skrajnie ubogą, mam co jeść, co ubrać i gdzie mieszkać, ale zwyczajnie chciałabym spełnić marzenie, które jest dla mnie bardzo ważne. Jak wspomniała Karolina- nic nie tracisz. Więc spróbuję. Wątpię w powodzenie zbiórki bo jednak są inne szczytne cele, dla ludzi i zwierząt, którzy potrzebują tej pomocy dużo bardziej...Możliwe, że nie uzbieram nic, a możliwe, że ktoś wrzuci coś od siebie :)


Jeszcze raz dziękuję wam za wsparcie! I prośba od wszystkich którzy mnie czytają: Byłabym ogromnie wdzięczna gdybyście udostępnili link do zrzutki na swoich blogach. Niech idzie w świat, może coś uda się zdziałać.


Link do zrzutki- https://zrzutka.pl/s939xs