Z pamiętnika koniarza

 Poniedziałki to jedne z tych dni kiedy mogę podziałać więcej bo szybko kończę pracę. Wyszłam z pracy o 11.40, następnie zakupy i do domu. Mąż mój akurat kończył montować drzwiczki w pokoiku gościnnym i zabierał się za szykowanie drzewa. 

Najpierw ogarnęłam obiad i w tak zwanym międzyczasie machnęłam też sałatkę makaronową, chodziła za mną już od dłuższego czasu. Po obiedzie standardowe zadanie czyli pościelić koniom, napakować siatki sianem, ponalewać wody i naszykować wiaderka z jedzeniem na wieczór. Siatki na siano niewątpliwie mają swoje plusy- konie nie rozdeptują siana, nie zapychają się bo pobierają pokarm wolniej.. No i to na tyle jeśli chodzi o plusy ;) Minusem jest czas, który trzeba poświęcić na wypchanie siatek- trwa to o wiele dłużej niż rozdawanie siana luzem. No, ale mając na uwadze dobrostan moich koni oraz mojej kieszeni poświęcam się latając codziennie obwieszona siatami ze stodoły do stajni i odwrotnie. 

Jakoś tak mi wczoraj to ogarnianie wszystkiego szło, że nawet miałam sporo czasu na pracę z Rudą. Najpierw usiadłam na padoku, rozejrzałam się i zaczęłam układać w głowie to co chciałabym z nią zrobić tak żeby to miało ręce i nogi. Oczywiście w przypadku tego konia założenia, a rzeczywistość to rzeczy tak odległe od siebie jak ziemia od słońca... no ale coś tam nam się udało poczynić. Najpierw założyłam jej pas do lonżowania i podpięłam wypinacze. I nie wiem już teraz czy to ona- czy to może już ze mną jest coś nie tak bo oszalałam na punkcie swoich koni... w każdym razie po chwili zdjęłam jej wypinacze bo bałam się, żeby czegoś nie odwaliła i nie zrobiła sobie krzywdy. Później siodełko na plecki i na plac. Nareszcie kłusowała z siodłem na grzbiecie. Nadal cykała się klepania tybinek, ale udało się to przełamać. Ta klacz ma na prawdę wiele barier, ale na szczęście póki co udaje mi się znajdywać sposoby na ich skruszenie. 

Oprowadzałam ją też po placu, przechodząc przez drągi. Tu mnie zdziwiło jej opanowanie bo pomimo, że drążki spadały po uderzeniu kopytem i wpadały jej pod nogi, ona nie zwracała na to większej uwagi. W ogóle zachowywała się na prawdę spokojnie, była bardziej wyciszona. 

Na koniec wprowadziłam ją do poskromu żeby ją rozsiodłać i przeczyścić. To miała być również forma ćwiczenia wchodzenia do poskromu więc nie zawracałam sobie głowy zamykaniem belki za zadem, no ale głupia ja jednak konia do łańcucha podpięłam. Także ten... piękny, skórzany kantar uległ zniszczeniu. Następnym razem muszę podpiąć ją do sznurka od snopowiązałki, żeby ograniczyć niszczenie sprzętu. Tak czy inaczej siodełko zdjęte bez problemów. No i na koniec małe obciążanie grzbietu w poskromie. Wszystko na plus :) Tak więc... jest nadzieja!

                                                    fot. Ruda o zachodzie słońca

Komentarze