Pierwszy post na tym blogu nosi nazwę "Jak to wszystko się zaczęło". Opisuję tam po krótce naszą drogę do spełniania marzeń. W zasadzie to nie wiem dlaczego nie kontynuowałam. Jakoś tak bardziej pochłonęły mnie sprawy codzienne niż opisywanie początku.
No to niech będzie kontynuacja:
Po uzyskaniu pozytywnej decyzji w sprawie przyznania kredytu zaczęliśmy umawianie notariusza. Wybraliśmy odpowiedniego i tak wszyscy razem spotkaliśmy się przy stole na odczytaniu aktu. Właściciel domu powiedział, że potrzebuje około dwóch miesięcy na zabranie swoich rzeczy. Cała sprawa dłużyła się już od takiego czasu, że miny nam trochę zrzedły, bo myśleliśmy, że dwa tygodnie im wystarczą, a my już nie chcieliśmy czekać. Właściciele pozabierali wcześniej wszystkie rzeczy, które były im potrzebne. Został tylko ogromny syf w obejściu. Pełno śmieci, starych mebli, lodówek, złomu, starych rowerków i innych zabawek... Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. No generalnie sporo sprzątania, więc przestałam się dziwić, że potrzebują czasu i pewnie pieniędzy na wezwanie kontenerów. 3 duże kontenery na śmieci musiałyby być wezwane na mur beton.
Państwo zadzwonili do nas po dwóch dniach, że mają do nas sprawę i czy możemy podjechać do domu. Podjechaliśmy, a oni niespodziewanie wręczyli nam klucze :) Skakaliśmy z radości jak gwizdki na meczu. Zapamiętam ten dzień do końca życia.
Oczywiście jak słusznie się domyślałam był w tym wszystkim haczyk- mogliśmy się wprowadzić po dwóch dniach, a nie dwóch miesiącach jeśli sami sobie posprzątamy obejście i dom. Mieliśmy w sobie wtedy tyle zapału, że oczywiście zgodziliśmy się. Wszystko po to by móc szybciej zamieszkać w nowym domu.
Nie zamieszkaliśmy tam stricte od razu bo najpierw zajęliśmy się sprzątnięciem domu i odświeżeniem go, tak by dało się tam mieszkać. Musieliśmy też zwieźć swoje meble- lodówkę, kuchenkę. Trzeba było kupić mały zestawik mebli kuchennych, bo te, które tam stały wcześniej trafiły na śmietnik. Były zbyt przesiąknięte zapachem myszy. Cała kuchnia została zdezynfekowana domestosem, kafelki dodatkowo umyte parownicą, a ściany odmalowane. Łazienki również zdezynfekowałam, sypialnia została wysprzątana... no i można było zacząć się wprowadzać. Na razie powolutku zostawaliśmy na jedną nockę i w międzyczasie robiliśmy porządki. Kiedy już szafki, lodówka i kuchenka dojechały to można było śmiało wprowadzić się na serio.
Pracy mieliśmy co niemiara. W boksach dla koni został obornik do posprzątania po poprzednim właścicielu. Szczeżujski zasuwał z remontami, a ja wywalałam na taczkę obornik. Musiałam odgruzować co najmniej dwa boksy, gdyż poprzedni właściciel domu darował mi Rudą kobyłę. Miała przyjechać za kilka dni , a ja musiałam wszystko przygotować na jej przybycie- łącznie ze znalezieniem jej towarzystwa w postaci innego konia- No i tak właśnie pojawiła się Blondi ;) Ogłoszenie, fajny pyszczek na zdjęciu, cena niezbyt wysoka. Właśnie jak tak sobie przypomnę młodą kiedy jechaliśmy ją obejrzeć to stwierdzam, że muszę zastosować jej jakąś dietę 😅 teraz urosła nie tylko wzwyż, ale też wszerz.
Koniom nie zajęło wiele czasu dotarcie się, noo może Ruda nie była zbyt zachwycona, ale krzywdy młodej nie chciała zrobić, a i z braku laku przyzwyczaiła się do niej dość szybko :)
Do nowego miejsca przyzwyczajały się również Frytka (kotka) oraz Molly (suczka). Jako, że dla Molki całym światem jestem ja, a i na wszelkie wyjazdy jeździ z nami to nie miała nic przeciwko nowemu miejscu. Miała chwilowy kryzys, gdy musiałam jechać na przykład po zakupy i zostawiałam ją samą w domu. Wtedy pojawił się lęk separacyjny i pogryzła nam dywan, innego dnia drzwi, a jeszcze kolejnego koc. Pogryzła nawet worki z owsem, gdy zostawiłam ją w boksie bo bałam się cóż to może być następne do stracenia w domu. Chwilkę trwało zanim się przyzwyczaiła do tego, że to nie jest obce miejsce tylko nasz. Pomogło chwalenie jej, gdy wracałam ze sklepu po 10 minutach i nic nie było nadgryzione, no i pomógł czas. Teraz Molka idzie do swojego posłanka, lub wskakuje na łóżko po mojej stronie i czeka, aż wrócę :) Moja dzielna i wierna psinka.
Frytka jest kotem wychodzącym, ale w nowym miejscu nie mogliśmy jej po prostu puścić samopas. Siedziała więc w domu przez dwa dni i dwie noce. Najpierw skradała się po całym domu z wielkim wytrzeszczem, ale szybciutko zatrybiła, że jest bezpiecznie jak tylko micha z żarciem wylądowała w kuchni na podłodze. Później nadszedł czas by wypuścić ją na dwór. Nie oddalała się poza taras, wygrzewała się na nim na słonku, na noc wracała do domu. Kolejne dni zaczęła zwiedzać obejście, a po kilku dniach zaczęła intensywnie łowić myszy w stodole.
Kostka (kolejna kicia) nie musiała się przyzwyczajać do miejsca, gdyż tu właśnie się urodziła. Jej braciszek po odchowaniu, odrobaczeniu i szczepieniu trafił do kochającego domku :) Obie moje dziewczyny w lutym będą sterylizowane.
Od wprowadzenia się minęło pół roku, może nawet ciutkę dłużej, a my dodatkowo skończyliśmy jeden pokój gościnny. Na dole dwa pokoje stoją rozgrzebane i czekają na fundusze. Zrobiliśmy na prawdę wiele, ale budżet nie pozwala skrócić procesu trwania... Pozostaje nam czekać na przypływ gotówki z cierpliwością, a w międzyczasie ogarniać wszystko inne :) Na pewno w tym roku trzeba będzie ocieplić dom bo aktualnie 20 stopni to jest totalne maximum :(
Obecnie jest albo mróz, albo plucha i błoto, zamiast liści badyle, ale jak patrzę na zdjęcia z czerwca to pozytywnie mi się robi i odliczam dni do ciepełka i piękna wiosenno-letniego :)
I na koniec moje okno kuchenne... do pozytywnego patrzenia w przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz